spacerki

 P.D. próbował być panem swojego świata.

Houses are silent.

Szedł przez drogi pełne opadniętych liści, szedł przez drogi pełne kwitnących krzaków, drogi bukowe, drogi modrzewiowe (modrzewie, królowie drzew co zrzucają igły na zimę - no tak).

Szedł, a zimno wzbierało w nim od czubków palców u stóp aż do samego wierzchu - do duszy.

Bycie takim człowiekiem niewidzialnym dawało mu chociaż minimalne poczucie bezpieczeństwa w świecie pełnym potworów co bezczelnie czaiły się w jakichś kątach i wnękach - jakieś węże kosmiczne co próbowały powoli opanować jego umysł - no ale nie, tak nie można, że wyłaniasz się z jakichś czeluści piekielnych i nagle wiesz o mnie wszystko - mówił.

Wierzby to były takie drzewa, które kojarzyły mu się z czasami kiedy jeszcze wiedział którędy idzie - za domem. Bo teraz te drogi to wszystkie wydawały mu się takie pokręcone i że skręcają w ogóle nie tam gdzie mają. 

Drogi pełne niespodziewanych pułapek. Drogi pełne podejrzliwych wzroków odporowadzających cię i chichoczących sobie pod nosem.

I myślał sobie, że kogo właściwie obchodzi to, co przyniesie moja przyszłość. I szedł - po drogach pełnych opadniętych liści.


Ale i tak wydawało mu się jakby szedł po rozżarzonych węglach. Po gwoździach - jak fakir.